Biorąc pod lupę klasyczny western z 1957 roku i tradycyjne podejście do gatunku twórcy ożywili legendę dzikiego zachodu i równocześnie stworzyli wciągający film zbytnio się nie wysilając nad scenariuszem.
Mamy tu wszystko co jest obecne w typowym westernie- napady na dyliżans, bezlitosnych Indian, ranczerów wyzyskiwanych przez rząd, oraz bandytów, których sława przewyższa ich samych. Materiał wyjściowy mało oryginalny, ale reżyser potrafił za pomocą dużej dawki emocji, napięcia i znakomitym dialogom zespolić to ze sobą tak by nie brzmiało banalnie. I w istocie wyszedł film który w dużej mierze przebija nawet pierwszą wersję.
To co zostało odjęte od klasycznego dzieła to jego pogodny nastrój. Zamiast tego twórcy zafundowali nam dawkę przemocy i "zła" właściwą dla włoskiej odmiany gatunku- spaghetti. To też wyszło "3:10 do Yumy" na dobre, bo nie ma tu koloryzowania. Bandyci są pozbawieni skrupułów , a śmierć nie jest jedynie zwrotem akcji, a bolesnym spektaklem gdzie nie ma miejsca na godność. Zakończenie trochę podważa te twierdzenia i jest już typowe dla Fabryki Snów. Jednak jeśli przymknąć na nie oko to całość robi piorunujące wrażenie.
Western nie umarł i ma się dobrze.
No ja niestety mam inne zdanie.Tak bzdurnego pod względem fabularnym westernu jeszcze nie widziałem.Zakończenie po prostu powala na kolana,ale w negatywnym znaczeniu.Jestem przeciwnikiem robienia z westernów epickich opowieści,które mają tam skłaniać do jakiejś refleksji.To nie wychodzi na dobre westernowi.